Mimo
wszechobecnej pandemii postanowiłam, że w tym roku odwiedzę moją rodzinę w
Anglii. Klamka zapadła, bilety się zakupiły, karty pokładowe wydrukowały, lot się zabukował, więc
ruszyłam na wyspy. Jak zawsze, po opuszczeniu lotniska, czekał mnie mój
osobisty stres związany z lewostronnym ruchem drogowym. Nic jednak nie było w
stanie mnie zniechęcić, bo czekały na mnie córki brata. Jak zawsze też
zaskoczyła mnie angielska dyscyplina. W Wielkiej Brytanii z zadziwieniem
przyglądam się ludziom - z jednej strony
wyzwolonym, otwartym, czasem prowokującym, z drugiej zaś tak bardzo
przestrzegającym ustalonych zasad i niesamowicie asertywnym. Nie ma tam mowy o
dyskusji nad maseczkami, wchodzeniem sobie na plecy na trotuarach lub w
sklepach. Wszyscy mają i dają sobie czas, wymagają od siebie i wymagają od
innych. Tworzą kulturę, która mi się podoba. Choć z pewnością znajdą się i tacy
„podróżnicy”, którzy stwierdzą, że się mylę.W atmosferze
rozmów o poddanych królowej urodził się temat – ważny dla mnie - szkoły w
Anglii. Nie umiem powiedzieć, czy tak jest w całej Wielkiej Brytanii, ale na pewno
to, co usłyszałam o edukacji w Lincoln i okolicach było emocjonalną i zawodową
przygodą.Czego się
dowiedziałam?Dzieci w Lincoln
zaczęły obowiązek szkolny wcześnie, w wieku 4 i 5 lat. Cezurę wyznacza data
urodzenia, a dokładnie półrocze tak, jak to było całkiem niedawno z naszymi
zerówkowiczami. Kiedy dziewczynki skończyły 6 lat – były w tzw. drugiej klasie,
każda z nich musiała płynnie czytać. Ta umiejętność jest tam priorytetem. Co
roku klasę prowadzi inny nauczyciel. Właściwie na stałe, na rok do grupy przypisanych
jest dwóch nauczycieli, jeśli wśród uczniów znajduje się dziecko z orzeczeniem,
obligatoryjnie trafia pod opiekę kolejnego nauczyciela. Grupy liczą do 30
podopiecznych.Lekcje
zaczynają się o 8.30. do tego czasu dzieci zbierają się na boisku, niezależnie
od pogody. Przed szkołą czeka na nich i na rodziców dyrektor, który wita się z
każdym, z każdym też zamienia kilka słów i o każdym dziecku wie naprawdę dużo. Kiedy
wybije 8.30 otwierają się drzwi klas, które wychodzą wprost na boisko, dzieci
ustawiają się w grupy, są witane przez nauczycieli i wchodzą do środka. Na
początku odbywają się czynności organizacyjne, uczniowie m.in. deklarują chęć
skorzystania ze szkolnej stołówki, podają menu. Oczywiście można też zjeść
własny lunch, przygotowany przez rodziców. Następnie – rzecz niesamowita – cała
szkoła czyta. Starsze dzieci idą do młodszych i pełniąc rolę tutora, dbają o
to, by ich młodszy kolega przeczytał i zrozumiał tekst. Potem zaczynają się
zajęcia prowadzone blokami. W ciągu dnia jest kilka przerw na odpoczynek, jedna
dłuższa, godzinna, na obiad i ruch na świeżym powietrzu. Tu zaznaczę, że
niezależnie od pogody (no, chyba, że jest porządne załamanie pogody) czas wolny
od nauki dzieciaki spędzają na boisku. Codziennie o godzinie 15.10 lekcje się
kończą. Wówczas otwierają się drzwi sal również wprost na boisko, opiekunowie
sprawdzają, kto przyszedł po dziecko, żegnają się, przekazują informacje i dla
uczniów czas w szkole się kończy. Mogą oczywiście, odpłatnie, korzystać z zajęć
dodatkowych. Dodam jeszcze, że uczniowie nie mogą mieć w szkole telefonów, ale
można je przynieść, oddać do sekretariatu, zaś po lekcjach po prostu się je
odbiera.Nauczyciele
natomiast zostają w szkole jeszcze dwie godziny, to czas na przygotowanie się
do kolejnych zajęć, sprawdzenie treści, na których pracowali ich uczniowie, zespołowe
ustalenie strategii pracy, omówienie metod pracy z dziećmi z trudnościami w
nauce. No właśnie, w szkole moich bratanic nie ma mowy o tym, aby dziecko
czegoś nie opanowało. Jeśli okazuje się, że pojawiają się jakieś problemy,
drugi nauczyciel pracuje indywidualnie z uczniem do czasu, aż pokona trudności.
Zdarza się jednak, że możliwości podopiecznego są niewystarczające, wówczas
rodzice otrzymują informację, że w związku z, np. trudnościami w matematyce,
szkoła skupi się na wspieraniu talentu sportowego.Jak wygląda
realizacja treści nauczania w roku szkolnym?Cały rok
podzielony jest na sześć semestrów, oddzielonych wakacjami. Każdy semestr ma
tzw. motyw przewodni, który wiąże się z wybraną lekturą. Nauczyciele wspólnie
opracowują treści ze wszystkich przedmiotów tak, aby realizowały motyw. W bloku
przedmiotowym są dobrze znane i nam przedmioty szkolne: języki ( w tym migowy),
matematyka, fizyka, chemia (również wśród dzieci nawet 10-letnich), prace
techniczne, biologia, geografia, historia, wychowanie fizyczne, gra na
instrumencie, informatyka i zaskakujące mnie religioznawstwo, z którego dzieci
otrzymują informację zwrotną, czy są tolerancyjne i otwarte na inne kultury.
Wszystko, co dzieje się na zajęciach, przekłada się na dziecięce, bliskie ich
życiu doświadczenia. Co więc robią? Czytają, piszą, mówią, łączą się z dziećmi
innych narodowości, by szlifować umiejętności, odwiedzają niesłyszących, szyją,
gotują, uprawiają ogródek, pracują. Ich wyników nie ocenia się stopniem. Otrzymują
informację zwrotną, podobnie jak rodzice: na bieżąco, co semestr i wreszcie na
koniec roku.Rozmawiałam z
bratanicami, czy lubią szkołę. Oczywiście zdania były podzielone. Jak każdy
uczeń są rzeczy i sprawy, które uwielbiają, są też takie, które je denerwują.
Nieobce jest im też dokuczanie. Dowiedziałam się, że dyscyplinę utrzymuje się
na kilka sposobów. Zasadniczo na lekcji nie wolno przeszkadzać, rozmawiać,
krzyczeć, chodzić po klasie, bo to może być niebezpieczne lub może przeszkadzać
innym. Jeśli uczeń się nie dostosowuje, po trzecim upomnieniu trafia na „kółko”,
czyli dywanik, tu musi się nad sobą zastanowić, potem o tym porozmawiać. Jeśli
natomiast problem się powtarza, delikwent trafia do dyrektora. Co dzieje się
dalej, nie wiem, ale jak podkreśliły dziewczynki, w klasie robi się spokojniej.Po tygodniu rodzinnych
dyskusji o edukacji, mnie uznano za wariatkę, ja sama natomiast wiem, że długo
nie zaznam spokoju. Z jakiego powodu? To, co na wyspach jest normalnością, co
sprawia, że każde dziecko ma szansę, co daje dziecku informację o tym, w czym
jest dobre, co powoduje, że świetnie się rozwijają i są dobrze wyedukowane, u
nas, niestety, często budzi uśmiech i wyzwala głos: „no, tak, tak się dziwnie
ci Anglicy uczą, nic nie potrafią, na co dowodem jest to, że nasze polskie dzieci,
kiedy trafiają do tych marnych szkół, tabliczką mnożenia biją tamtych na głowę.Cóż mam
powiedzieć – ja właśnie takiej szkoły chcę, dla dobra dzieci, dla własnego
dobra!I niech mówią,
że Polacy znają tabliczkę mnożenia, za to nie wiedzą, w czym naprawdę są
świetni! Tam, dzieci chwalą się na wywiadówkach, prezentując rodzicom swoje
osiągnięcia, potem odważnie i to, co napisałam na wstępie, asertywnie idą przez
świat.Jak będzie u
nas? Wszystko zależy od nas, a że zmiana edukacji jest możliwa, mamy dowodyu
sąsiadów bliższych i dalszych. Trzeba się tylko przekonać, że można i to po
prostu zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz