12 sierpnia 2020

Podróże kształcą – wakacyjne, szkolne refleksje...

Mimo wszechobecnej pandemii postanowiłam, że w tym roku odwiedzę moją rodzinę w Anglii. Klamka zapadła, bilety się zakupiły, karty pokładowe wydrukowały, lot się zabukował, więc ruszyłam na wyspy. Jak zawsze, po opuszczeniu lotniska, czekał mnie mój osobisty stres związany z lewostronnym ruchem drogowym. Nic jednak nie było w stanie mnie zniechęcić, bo czekały na mnie córki brata. Jak zawsze też zaskoczyła mnie angielska dyscyplina. W Wielkiej Brytanii z zadziwieniem przyglądam się ludziom -  z jednej strony wyzwolonym, otwartym, czasem prowokującym, z drugiej zaś tak bardzo przestrzegającym ustalonych zasad i niesamowicie asertywnym. Nie ma tam mowy o dyskusji nad maseczkami, wchodzeniem sobie na plecy na trotuarach lub w sklepach. Wszyscy mają i dają sobie czas, wymagają od siebie i wymagają od innych. Tworzą kulturę, która mi się podoba. Choć z pewnością znajdą się i tacy „podróżnicy”, którzy stwierdzą, że się mylę.
W atmosferze rozmów o poddanych królowej urodził się temat – ważny dla mnie - szkoły w Anglii. Nie umiem powiedzieć, czy tak jest w całej Wielkiej Brytanii, ale na pewno to, co usłyszałam o edukacji w Lincoln i okolicach było emocjonalną i zawodową przygodą.
Czego się dowiedziałam?
Dzieci w Lincoln zaczęły obowiązek szkolny wcześnie, w wieku 4 i 5 lat. Cezurę wyznacza data urodzenia, a dokładnie półrocze tak, jak to było całkiem niedawno z naszymi zerówkowiczami. Kiedy dziewczynki skończyły 6 lat – były w tzw. drugiej klasie, każda z nich musiała płynnie czytać. Ta umiejętność jest tam priorytetem. Co roku klasę prowadzi inny nauczyciel. Właściwie na stałe, na rok do grupy przypisanych jest dwóch nauczycieli, jeśli wśród uczniów znajduje się dziecko z orzeczeniem, obligatoryjnie trafia pod opiekę kolejnego nauczyciela. Grupy liczą do 30 podopiecznych.
Lekcje zaczynają się o 8.30. do tego czasu dzieci zbierają się na boisku, niezależnie od pogody. Przed szkołą czeka na nich i na rodziców dyrektor, który wita się z każdym, z każdym też zamienia kilka słów i o każdym dziecku wie naprawdę dużo. Kiedy wybije 8.30 otwierają się drzwi klas, które wychodzą wprost na boisko, dzieci ustawiają się w grupy, są witane przez nauczycieli i wchodzą do środka. Na początku odbywają się czynności organizacyjne, uczniowie m.in. deklarują chęć skorzystania ze szkolnej stołówki, podają menu. Oczywiście można też zjeść własny lunch, przygotowany przez rodziców. Następnie – rzecz niesamowita – cała szkoła czyta. Starsze dzieci idą do młodszych i pełniąc rolę tutora, dbają o to, by ich młodszy kolega przeczytał i zrozumiał tekst. Potem zaczynają się zajęcia prowadzone blokami. W ciągu dnia jest kilka przerw na odpoczynek, jedna dłuższa, godzinna, na obiad i ruch na świeżym powietrzu. Tu zaznaczę, że niezależnie od pogody (no, chyba, że jest porządne załamanie pogody) czas wolny od nauki dzieciaki spędzają na boisku. Codziennie o godzinie 15.10 lekcje się kończą. Wówczas otwierają się drzwi sal również wprost na boisko, opiekunowie sprawdzają, kto przyszedł po dziecko, żegnają się, przekazują informacje i dla uczniów czas w szkole się kończy. Mogą oczywiście, odpłatnie, korzystać z zajęć dodatkowych. Dodam jeszcze, że uczniowie nie mogą mieć w szkole telefonów, ale można je przynieść, oddać do sekretariatu, zaś po lekcjach po prostu się je odbiera.
Nauczyciele natomiast zostają w szkole jeszcze dwie godziny, to czas na przygotowanie się do kolejnych zajęć, sprawdzenie treści, na których pracowali ich uczniowie, zespołowe ustalenie strategii pracy, omówienie metod pracy z dziećmi z trudnościami w nauce. No właśnie, w szkole moich bratanic nie ma mowy o tym, aby dziecko czegoś nie opanowało. Jeśli okazuje się, że pojawiają się jakieś problemy, drugi nauczyciel pracuje indywidualnie z uczniem do czasu, aż pokona trudności. Zdarza się jednak, że możliwości podopiecznego są niewystarczające, wówczas rodzice otrzymują informację, że w związku z, np. trudnościami w matematyce, szkoła skupi się na wspieraniu talentu sportowego.
Jak wygląda realizacja treści nauczania w roku szkolnym?
Cały rok podzielony jest na sześć semestrów, oddzielonych wakacjami. Każdy semestr ma tzw. motyw przewodni, który wiąże się z wybraną lekturą. Nauczyciele wspólnie opracowują treści ze wszystkich przedmiotów tak, aby realizowały motyw. W bloku przedmiotowym są dobrze znane i nam przedmioty szkolne: języki ( w tym migowy), matematyka, fizyka, chemia (również wśród dzieci nawet 10-letnich), prace techniczne, biologia, geografia, historia, wychowanie fizyczne, gra na instrumencie, informatyka i zaskakujące mnie religioznawstwo, z którego dzieci otrzymują informację zwrotną, czy są tolerancyjne i otwarte na inne kultury. Wszystko, co dzieje się na zajęciach, przekłada się na dziecięce, bliskie ich życiu doświadczenia. Co więc robią? Czytają, piszą, mówią, łączą się z dziećmi innych narodowości, by szlifować umiejętności, odwiedzają niesłyszących, szyją, gotują, uprawiają ogródek, pracują. Ich wyników nie ocenia się stopniem. Otrzymują informację zwrotną, podobnie jak rodzice: na bieżąco, co semestr i wreszcie na koniec roku.
Rozmawiałam z bratanicami, czy lubią szkołę. Oczywiście zdania były podzielone. Jak każdy uczeń są rzeczy i sprawy, które uwielbiają, są też takie, które je denerwują. Nieobce jest im też dokuczanie. Dowiedziałam się, że dyscyplinę utrzymuje się na kilka sposobów. Zasadniczo na lekcji nie wolno przeszkadzać, rozmawiać, krzyczeć, chodzić po klasie, bo to może być niebezpieczne lub może przeszkadzać innym. Jeśli uczeń się nie dostosowuje, po trzecim upomnieniu trafia na „kółko”, czyli dywanik, tu musi się nad sobą zastanowić, potem o tym porozmawiać. Jeśli natomiast problem się powtarza, delikwent trafia do dyrektora. Co dzieje się dalej, nie wiem, ale jak podkreśliły dziewczynki, w klasie robi się spokojniej.
Po tygodniu rodzinnych dyskusji o edukacji, mnie uznano za wariatkę, ja sama natomiast wiem, że długo nie zaznam spokoju. Z jakiego powodu? To, co na wyspach jest normalnością, co sprawia, że każde dziecko ma szansę, co daje dziecku informację o tym, w czym jest dobre, co powoduje, że świetnie się rozwijają i są dobrze wyedukowane, u nas, niestety, często budzi uśmiech i wyzwala głos: „no, tak, tak się dziwnie ci Anglicy uczą, nic nie potrafią, na co dowodem jest to, że nasze polskie dzieci, kiedy trafiają do tych marnych szkół, tabliczką mnożenia biją tamtych na głowę.
Cóż mam powiedzieć – ja właśnie takiej szkoły chcę, dla dobra dzieci, dla własnego dobra!
I niech mówią, że Polacy znają tabliczkę mnożenia, za to nie wiedzą, w czym naprawdę są świetni! Tam, dzieci chwalą się na wywiadówkach, prezentując rodzicom swoje osiągnięcia, potem odważnie i to, co napisałam na wstępie, asertywnie idą przez świat.
Jak będzie u nas? Wszystko zależy od nas, a że zmiana edukacji jest możliwa, mamy dowody
u sąsiadów bliższych i dalszych. Trzeba się tylko przekonać, że można i to po prostu zrobić.